Cotygodniowa dawka antyzyny

Witam was, drodzy członkowie PGG! Nie spotkacie mnie pod jednym, stałym pseudonimem, ale na potrzeby pisarzenia postanowiłam wybrać „Bettie” (i tak też jestem nazywana w najbliższych kręgach). Wiedzcie, że istnieję, ale niekoniecznie musicie wiedzieć, gdzie i czym się aktualnie zajmuję.

Jak pewnie każdy z was, kto czyta właśnie ten wpis, od zawsze interesowałam się grami komputerowymi. Zaczynając od tych, które miały po prostu zająć mi czas, przez dziecięce gry edukacyjne (Rayman nie nauczył mnie wprawdzie angielskiego, ale prostego prawa matematyki – 50% szans na trafienie w przypadku dwóch możliwości), po pierwsze, przeglądarkowe MMORPG, a wreszcie Guild Wars, które wrzuciło mnie we właściwy nurt tej niesamowitej przygody, jaką jest bycie graczem.

guild_wars_eye_of_the_north_wallpaper_hd_2-wide

Włączam komputer. Wystarczy parę minut i nagle ze studentki tajemniczego kierunku, czyjejś córki, czyjejś siostry, dziewczyny, przyjaciółki, itd., itd., zmieniam się we władczynię czterech elementów. Mesmera, poskramiacza zombie, śmiesznego, rysunkowego ludzika, dziennikarza zwiedzającego szpital psychiatryczny… kocham różnorodność. W tym świecie opcje są nieskończone.

Nigdy bym nie przypuszczała, że na fundamencie tak banalnym, jak chęć zagospodarowania sobie czasu na rozrywkę, wyrośnie „coś więcej” – wieloletnie przyjaźnie chociażby. Gra zespołowa nie tylko uczy współpracy, zbliża też do siebie członków drużyny.

Życie nieustannie pędzi naprzód, w międzyczasie zdążyliśmy dorosnąć, część z nas wyprowadzić się od rodziców, wyjechać na studia. Ja też zostałam zmuszona niejako zanurkować w tym, co „realne”. Chciałabym mieć więcej czasu na granie, ale obecnie nie ma na to szans. Dlatego też nauczyłam się maksymalizować przyjemność z rozrywki, kiedy tylko znajdzie się na nią chwila.

Przede wszystkim, nie lubię grać sama. Poprawka – ja NIE gram sama, uważam, że gry z założenia powinny być zespołowe. W tym miejscu zaczyna się cały rytuał, aby zgrać się czasowo z pozostałymi towarzyszami broni. Kiedy to się wreszcie uda, odpalamy Mumble (jak my kiedyś byliśmy w ogóle w stanie grać bez komunikatorów głosowych?), przybieramy wirtualny wygląd i… ruszamy się lać z zombie, bo ostatnio (ku rozpaczy mojej lepszej połówki) utknęłam na dobre w świecie Dying Light. Pomimo mieszanych opinii, zapewniła mi już wiele godzin fantastycznej rozrywki, skakania po dachach budynków, nurkowania w kanałach, biegania z krzykiem po nocy i odcinania rąk zbirom (albo robienia z zombiaków kadłubków… nieważne). Każda broń jest dobra, pod warunkiem, że jest skuteczna. Tak, czy owak, nawet DL bez kompana szybko poszedłby w odstawkę.

Dalej pamiętam, jak z siostrzyczką grałyśmy na jednym koncie Guild Wars (kto by wtedy pomyślał, by kupić dwie kopie, tak czy owak nie było tyle komputerów w domu). Chłopaki z gildii mieli początkowo niemały problem z zapamiętaniem, która z nas to która. Przy drugiej odsłonie GW, słynnej już GW2, nie było nawet mowy o takim rozwiązaniu (ach, to zdziwione spojrzenie sprzedawcy, gdy w Empiku odbierałam przesyłkę o wartości przekraczającej trzy stówki). Pomijając sentyment, to zdecydowanie moja ulubiona seria. Twórcy gry zrobili duży ukłon w stronę gry zespołowej, co zasługuje na uwagę.

Gdzieś po drodze przewinął się Aion, twór koreański. Wybitnie antyzespołowy. Ile razy bluzgaliśmy z kumplem (~much love dla mojego lekkozbrojnego tanka), bo: grając WYŁĄCZNIE razem dostawaliśmy różnej wysokości nagrody za questy, misje, i inne, a w rezultacie różniliśmy się poziomem. Zdążyłam się nawet przyzwyczaić do tego, że gra, która słynie z możliwości latania, owe latanie maksymalnie utrudnia i ogranicza. Pewnego dnia powtarzalne, nużące questy i wspomniana już antyzespołowość (przejawiająca się też wieloma misjami dla jednego gracza) doprowadziła nas do takiego stopnia irytacji, że oboje odinstalowaliśmy grę. Czasem jeszcze wzdycham, że warto by ją ukończyć, ale szczerze… nie widzę szans powrotu.

Na co teraz czekam? Nie, nie na Wiedźmina, choć chętnie zajrzę do siostrzyczki, gdy go będzie męczyć w ciągu przyszłego tygodnia. To, co szczególnie przykuło moją uwagę, to gra zwana Genialnym Kreatorem Postaci, tfu, wybaczcie, miałam oczywiście na myśli Black Desert. Jeżeli jeszcze nie widzieliście filmików zapowiadających, to warto nadrobić zaległości. Obawiam się odrobinę optymalizacji przed wrzuceniem na rynek europejski (oby nie zrobili z tego drugiego Aiona), ale dopóki nie zagram, nie będę oceniać. Zamknięte beta testy już trwają. Oby tylko wersja ostateczna nie wyszła w trakcie sesji!

Black-Desert-Online-Simple-UI-and-Upgraded-Gear-Screenshot

Wiecie, w tej gonitwie codziennych zajęć naprawdę brakuje mi grania. Nic tak doskonale nie odciąga od rzeczywistości jak gry właśnie. Tymczasem biorę głęboki oddech i wracam do swojego życia „na odwyku”. Już wkrótce rok akademicki się skończy i o ile nie dostąpię zaszczytu uczestniczenia w kampanii wrześniowej, wrócę wreszcie na wirtualny front, wezmę kolejną dawkę antyzyny i… zombiaki mają się kogo obawiać.